Kamery internetowe
Cedzyna ŻKM BRYZA 
i stacja METEO

 

 

 

 

 

 

s
O Klubie Główna Szkolenie Rejsy Regaty Świętojańskie Ogłoszenia Linki Kontakt
 
Rejs do Szwecji - wrzesień 2011r.

Stało się kolejny rejs pod banderą Żeglarskiego Klubu Morskiego "BRYZA", zamykamy i zaliczamy do udanych. A o to parę słów o tym co było, co się działo i co przeżyć było nam dane.

Kapitan: - Zbigniew Ornaf
Zastępca kapitana: - Jarosław Wąsik

Załoga:
I wachta:
- Grzegorz Lipiec - 1 oficer
- Michał Różycki
II wachta:
- Paweł Jarosz - 2 oficer
- Dominika Bryła
III wachta:
- Krzysztof Niziołek - 3 oficer
- Malwina Filus
IV wachta:
- Paweł Czarkowski - 4 oficer
- Łukasz Niewadził
V wachta:
- Grzegorz Bakalarski - 5 oficer
- Artur Piwko

Dzień 1.  3 wrzesień 2011r.
Początek historii tej zaczyna się w Kielcach, przy ulicy Ściegiennego, gdzie o godzinie 0200 w nocy. Po zebraniu się całej ekipy w ww. punkcie zbornym, nadchodzi pora na zapakowanie bagaży i zaopatrzenia. Następnie omówienie ostatnich kwestii podróży i, niestety znacznie niedospani, przy lekko zachmurzonym niebie, rzucamy sobie tylko krótkie życzenia szerokiej drogi i ruszamy przed siebie podzieleni na dwa auta. Przed nami kawał trasy do pokonania: Kielce-> Łódź-> Toruń-> Gdynia.

fot. 1 - Krzysztof Niziołek i srebrna strzała wyładowana po same brzegi.
550Km przejechane. I już na samym początku ciekawostka: Gdynia zakorkowana, jak co najmniej Nowy Jork w godzinach szczytu. Powód? - Zlot żaglowców - raj dla nas J OK, raj rajem, tylko jak tu w takich warunkach dotrzeć do mariny. Straż miejska blokuje dojazd: należy posiadać pozwolenie na wjazd! Trzeba działać. Ekipa do zadań specjalnych (Krzysiek i ja - Paweł J.) rusza przed siebie. Pierwszy przystanek - Wydział Zarządzania Kryzysowego i Ochrony Ludności Urzędu Miasta Gdyni, a tam... czeka na nas nieprzyjemna niespodzianka: głuchy domofon :-)
Bez wejściówek nie dojedziemy do mariny, nie przepakujemy zapasów, nie wspominając o naszych bagażach. Chwila konsternacji. Ale że na domofonie widnieje jeszcze adres Straży Miejskiej, więc decydujemy ich zaatakować. Udaje się - drzwi otwarte. Wchodzimy, a tam Strażacy, Strażnicy Miejscy oraz Pogotowie Ratunkowe- centrum wyposażone jak w filmach :-) I co? Bardzo uprzejmi panowie ze straży pożarnej po kilku próbach ściągają nam kompetentną osobę z UM. W międzyczasie dołącza do nas reszta załogi, dzięki czemu całą zgrają pakujemy się po wejściówki (wjazdówki). Nota bene okazuje się, że jest to zwykły pic na wodę fotomontaż. Albowiem do ich otrzymania, jak się okazuje, wystarcza jedynie ustna deklaracja, ile ich się potrzebuje i podpis na liście! I tutaj dodatkowe zaskoczenie: nie biorą od nas ani numerów rejestracyjnych na jakie samochody te wejściówki zostały wypisane, ani żadnego innego dokumentu, ba - nie zapytano nas nawet, w jakim celu się o nie staramy. Cóż, widocznie nasza determinacja sama w sobie jest na tyle przekonująca, że wszelkie dodatkowe pytania są po prostu zbyteczne :-)

fot. 2 - Marina w Gdyni widok z parkingu.
Wszystko gotowe. Auta tymczasowo na parkingach. Pora więc na bliższe zapoznanie się rejsowiczów. Pogoda dopisuje, więc próbujemy rozprostować kości i poczekać na "Warszawską Nike" .

 

 

 

 

 

 

 

 

 
fot. 3 - W oczekiwaniu na jacht. fot. 4 - Cudowny widok kołyszących się masztów.

fot. 5 - Bryza na wodzie ... i nie tylko w klubie.

fot. 6 - zmęczeni i głodni po nocnej jeździe. (ALE SZCZĘŚLIWI :-) )

Po kilku chwilach w końcu doczekujemy się: jacht "Warszawska Nike" podstawiony!

s/y Warszawska Nike

Typ jachtu Conrad 1420 Rok budowy 1982 r.
Port macierzysty Gdynia Długość 14.15 m
Materiał Laminat poliestrowy Szerokość 4.1 m
Właściciel HOW Warszawa Zanurzenie 2 m
Armator HOW Warszawa Powierzchnia żagli 103 m2
Wyporność 20.16 t
Liczba koi 12
Silnik Volvo-Penta 58 kW

Nie zwlekając więc ani chwili dłużej, pakujemy cały ekwipunek na jacht. Potem robimy szybkie zakupy, jakiś obiad, następnie chwila na spacer po porcie i zwiedzanie jachtów, a wieczorem zapoznawcza imprezka :-)

fot. 7 - II wachta w komplecie J pierwszy dzień na jachcie.

Dzień 2.   4 wrzesień 2011r.
fot. 8 - wejdę albo w przyspieszonym tempie zejdę :P
Pierwsza poranna pobudka na jachcie: najpierw prysznic, toaleta i… ruszamy w drogę! Nagle stop! - światło topowe nie świeci. Czas na akcję. Maszt w roli głównej, oraz ja. Nieskromnie powiem - zostałem wyznaczony jako człowiek do zadań specjalnych. Zatem wchodzę na maszt, przymocowuję banderę oraz szybka wymiana żarówki w lampie topowej. (Niestety, jedna z żarówek ląduje na pokładzie... i to sąsiedniego jachtu! :-) Na szczęście udaje mi się nie spowodować więcej szkód. Morale załogi zaczyna spadać, bo mimo wymiany żarówki, nadal brak światła topowego. Kolejne godziny w porcie, a my możemy zacząć starać się o patent, ale… "żeglarza portowego":-) Na szczęście zapał Krzyśka, jego upór i perfekcjonizm oraz moja niewielka pomoc i przyczyna naszego nieplanowanego postoju zostaje w końcu usunięta: światło topowe lśni pełnym blaskiem. Jak się okazuje przyczyna jest dość prozaiczna: zaśniedziały przewód w kostce. Nie skomentuję tego tutaj, wystarczająco soczyście zrobiła to załoga :-). Pora wyruszać. Pełne morze stanęło przed nami otworem! No, może za dużo powiedziane - najpierw kurs na Hel. Z Gdyni wyszedł Jarek, do Helu i nieco dalej za sterem ja.
 

 

 

 

 

 

 

 
fot. 9 - Obowiązkowo bandera "BRYZY". fot. 10 - wymiana żarówki


fot. 11 - Po tak długim wyczekiwaniu nic dziwnego, że miny szczęśliwe.


Przed nami dwa dni na wodzie. Przewidywano 7o B, ale jak się później okazało, wiało trochę mocniej. :D Początek jednak zaczął się całkiem przyjemnie i niewinnie. Słoneczna pogoda, wylegiwanie się na pokładzie, rozmowy z kapitanem, żarty, kolacja i wieczorna wachta 20 - 24 przy sterze II wachta. Niestety, wkrótce na niebie gdzieniegdzie pojawiają się chmurki, powoli gasnące słońce, i z minuty na minutę robi się coraz ciemniej. Nie dane nam jest zobaczyć zachód słońca. Na 10-tej co jakiś czas widoczne błyski. Ale co poradzić - są, bo taka już ich natura. Twardo trzymam kurs, licząc, że jakoś może uda się nam ominąć burzę. Na pokładzie trzy osoby: ja, Dominika oraz Paweł Cz. Ciemna noc spowija cały okręt. I wtedy pojawia się coś, co trudno nazwać. Wszyscy w tym samym momencie zaczynamy słyszeć powtarzające się dźwięki, jak gdyby ktoś grał na organach zapętloną melodię. Dziwne wrażenie, ale z gatunku tych niezapomnianych, za czym nieraz przyjdzie jeszcze zatęsknić.
fot. 12 - Kompas ...
Los jednak chciał, żebyśmy nie dali się porwać tajemniczym dźwiękom. Jesteśmy na nie odporni, jak Odys na śpiew Syren. Dosłownie w kilka chwil przed godziną 2300, robi się zupełna ciemność. Jakby ktoś zapalił czarną żarówkę - gdyby taka naturalnie istniałaJ Jedynym światłem w tej sytuacji jest lampka nawigacyjna nad kompasem. Uwierzcie, ale w wyciągniętej przed sobą ręce nie dostrzegam nawet końcówek palców. Ciemność jest tak doskonała, że gdyby nie głos Dominiki, miałbym problemy z jej zlokalizowaniem. Dobrze że światło lampki z nawigacyjnego i kompasu dodawało otuchy, bo nawet wejście na falę i zejście z niej było teraz w tych warunkach zaskoczeniem. A gdyby nie szelki, mogłoby się to skończyć w najlepszym wypadku upadkiem.
Pawła złapała senność, zszedł więc pod pokład. Zostało nam półtorej godziny wachty - no, może godzina. Ściskając koło sterowe, nawet nie myślałem o tym, by patrzeć na zegarek, zwłaszcza że wiatr jest przenikliwie zimny, a każdy jego kontakt ze skórą nie przynosił przyjemności. Nagle błyska się i całe niebo w jednej chwili jaśnieje. Robi się tak niemiłosiernie jasno, że jeszcze długo po tym zdarzeniu, mamy pod powiekami jeden wielki, mleczny błysk. Zaskakujące, jak w jednej chwili człowiek potrafi odgonić od siebie sennośćJ Jedna z moich myśli w tym momencie, to czy dopadnie nas deszcz, czy może jednak przejdzie jakoś bokiem. Dominika słusznie stwierdza: "Błyska się, ale nie ma grzmotów, więc pewnie jest daleko". Jej słowa, siłą rzeczy, wlewają w serce trochę otuchy. Jednak owe pocieszenie nie trwa więcej niż 5 min. Dlaczego 5? Bo dokładnie po tym czasie po błyskach zaczynają pojawiać się też i grzmoty. Na początku co 11 sekund - co jeszcze jest dość optymistyczne, ale po kilku minutach czas pomiędzy błyskiem a grzmotem maleje do 4 sekund. W tym samym też momencie, jakby ktoś chciał zrobić nam dowcip i odkręca kran, a nas umieszcza centralnie pod nim. Wtedy też przychodzi mi docenić rady, jakie dostaliśmy od innych, a także znaczenie porządnego sztormiaka. Powtarzam - porządnego! (I tu, tak na marginesie, przestroga dla niewprawionych, a wypływających w rejsy. Zainwestujcie w sztormiak i gumiaki - to się przydaje.) W jednej chwili odechciewa mi się wody, której dookoła jest w bród: z góry woda, po zejściu pod pokład po zakończonej wachcie, woda, w ogóle gdzie się człowiek nie obróci, nieprzebrane ilości wody! Okazuje się, że uszczelnienie masztu jest... No właśnie, otóż tak naprawdę to nie jest, to znaczy ogóle go nie ma! Dlatego tyle wody wszędzie, a teraz jeszcze na dodatek szukając sobie jakiegoś ujścia z pokładu, zaczyna się sączyć strumieniem do naszej kajuty. ??????????????????

fot. 13. Kambuz.
Wyobraźcie sobie kolejne moje zdziwienie, gdy po 30. minutach osuszania się w tych trudnych warunkach wyrasta przede mną kolejna przeszkoda: jak tu wdrapać się na koję, a przy tym nie powybijać sobie zębów, bądź nie uszkodzić dotkliwie ciała (oczywiście i co najważniejsze nie nadeptując na leżącą na dolnej koi Dominikę) .Ostatecznie walka ta kończy się moim zwycięstwem i w końcu udaje mi się położyć. Ten, kto próbował zasnąć w takich warunkach wie o czym mówię, kto nie próbował - niech żałuje. Karuzela przez 24 godziny na dobę, od rana do wieczora: dół - góra, góra -dół, prawo - lewo, przód - tył... i tak przez cały czas. Zasnąć w takich warunkach, to naprawdę nie lada wyczyn. Spróbuję w tym miejscu okiełznać język i nie wspomnę z grzeczności o tym, co wtedy myślałem. Powiem jedynie, że nie było to najsympatyczniejsze myślenie.
No bo kładzie się człowiek na plecach, a tu nagle, czy tego chce czy nie, ląduje na boku, układa się na boku, a tu po chwili znajduje się na plecach bądź brzuchu. Zamyka więc oczy, bo cały świat wiruje przed oczami, a tu nagle ląduje się na sztorm-belce. Po prostu istna karuzela! Pal sześć, jeśli zrobi się to w miarę delikatnie, ale przy gwałtownym zejściu z fali, gdy zaczyna wszystko trzeszczeć... Brrrr!
Mówię wam - zgroza! Jednak to nie koniec walki. Bo gdy ja zmagam się z metodą wygodnego ułożenia swojej osoby na koi, załoga dzielnie walczy z coraz bardziej niesprzyjającymi warunkami atmosferycznymi. I tak w jednej chwili płyniemy w stronę Szwecji, by już w następnej zwrócić się w stronę Polski. I tak bez przerwy. :D, Wiatr bowiem, do spółki ze wzmożonymi siłami wody, zawarły sojusz, by skutecznie przeszkodzić nam w sterowaniu jachtem. Sternik jednak nie poddaje się i w końcu po około 30. minutach udaje mu się powrócić na wybrany kurs. Na szczęście to zdarzenie nie opóźnia jakoś specjalnie naszego rejsu. Niemniej jednak daje nauczkę na przyszłość, uświadamiając nam, żeby nie walczyć z niepracującym fokiem, bo jak trzeba będzie, to natura sama wesprze żeglarzy: D. Kolejne godziny mijają już trochę spokojniej. Piszę "trochę", bo po powrocie na kurs zafalowanie wcale się nie zmniejsza. Niemniej gdy zaczyna świtać, mimo że pogoda wcale nie jest lepsza od tej wieczornej, to przynajmniej jest dość sucho (jeśli można tak powiedzieć na pełnym morzu) - w końcu przestaje lać! :P).

Dzień 3.   5 wrzesień 2011r.
Dziś nasz dzień - II wachta w kambuzie. Kochani, spróbujcie nalać wodę z czajnika do szklanki w tych warunkach! A żeglarz potrafi! :D
Początek dnia ciekawy: schodzę z górnej koji i co widzę? Na podłodze niewąska kałuża :D Na szczęście już nie pada, więc i ona od jakiegoś czasu też przestała przybierać na objętości. Na pokładzie cisza. Wszyscy jakby jeszcze zaspani, czy raczej niedospani. Przemykam szybko na pokład by złapać odrobinę powietrza i tak szybko jak się tam znajduję, tak błyskawicznie zbiegam na dół. Neptun z samego rana postanowił mnie przywitać zimnym prysznicem, więc postanawiam nie wchodzić mu w drogę. A znając grafik na cały dzień, wiem już, gdzie spędzę czas. Na szczęście z kukiem się nie dyskutuje, więc zarządzam:
- Skoro sternik jest w zmowie z naturą i buja że aż miło, to tego dnia przez cały dzień będą tylko kanapki!
Załoga próbuje mi utrudnić życie, zamawiając sobie zupki i herbatki, zadanie jednak ostatecznie zostaje wykonane. Muszę się w tym miejscu pochwalić: gotowanie wody i zaparzanie herbatek w tych warunkach mam opanowane do perfekcji. A oto przepis: nisko na nogach, ręce wyciągnięte przed siebie, plecy zaparte o ścianę i - lejemy, panowie. Panie również, oczywiście. Cokolwiek to znaczy :-)
Ten dzień w ogóle upływa nam pod znakiem względnego spokoju. Wymęczeni i przemoczeni do suchej nitki nie przejawiamy zbyt wielkiego zapału do czegokolwiek. W sumie chyba spowodowane to jest pogodą, bo okazuje się, że ciśnienie gwałtownie spadło, co, jak się okaże, wieczorem da niesamowity efekt: gdy już zajdzie słońce morze zacznie się buntować, a fale wzrosną do nawet 5m.! Szczególne uczucie, gdy na horyzoncie najpierw widać światła, a chwilę później nic, tylko pustka i jedyne co widać, to fale, które nas zewsząd otaczają. I tak przez pół minuty.
Po czym znów to samo: światła i fale aż po horyzont. Większość załogi w tym czasie będzie siedzieć (bądź próbować leżeć) pod pokładem. Największą jednak atrakcją okaże się wiatr, który przez kapitana zostanie oceniony na 11-12o B.

fot. 14 - poparcie słów wypisanych w tej relacji.

Dzień 4.   6 wrzesień 2011r.
Pierwszy dzień na Szwedzkiej ziemi. Kapitan zwołuje wszystkich na pokład i powoli, z gracją, udaje nam się przybić do kei. Pogoda naprawdę paskudna. Zachmurzone niebo, zimno, szaro-buro i ponuro. Człowiekowi odechciewa się ruszać.


fot. 15 - Śniadanie na Visby...


Jednak po takim bujaniu wskazane rozprostować kości. Przed śniadaniem ruszamy więc z Dominiką w trasę po nabrzerzu, rozeznać się, gdzie toaleta, informacja i inne niezbędne miejsca, np. sklepy. Niestety, aura sprawia, że po 20. minutach wracamy na jacht. Znowu zresztą przemoczeni do suchej nitki! Na szczęście na jachcie czeka już na nas suto zastawiony stół, więc, nie mogąc się oprzeć głodowi, zaczynamy konsumpcję :D W międzyczasie planujemy rozkład kolejnych godzin. Przyznam szczerze - słuchając opowieści poprzedniej nocy, byłem pod wrażeniem tego, co się działo oraz co widziała wachta nawigacyjna, podczas gdy pozostała część załogi, znajdująca się pod pokładem, jedynie odczuwała bujanie.
fot. 16 - wycieczka rowerowa po Gotlandii na chodnikach jeszcze ślady po deszczu.
W końcu zaczyna się przejaśniać. Zobaczyć słońce po tylu deszczowych godzinach, to wspaniałe uczucie! W jednej chwili wszystkie mokre rzeczy znajdują się na pokładzie. Następnie pojawia się pomysł, żeby się wybrać do miasta :D A że ktoś przy okazji wpada na znakomity pomysł wypożyczenia rowerów, więc załoga rusza w trasę po wyspie. Udaje nam się wypożyczyć rowery na dwa dni, dzięki czemu zwiedzamy klify, część nabrzeża, oraz całą starą część miasta. Zacznę może od krótkiego wstępu na temat Visby. Jest to bardzo urokliwe miasteczko, w którym czas najprawdopodobniej zatrzymał się w okolicach XV wieku, to znaczy w starej części miasta się zatrzymał, bo do nowej nie ma nawet po co iść :D Na wyspie znajduje się Gotland University College. Jest to najmłodsza uczelnia w Szwecji założona w 1998roku. Przyjeżdżają tutaj studiować z całej Europy, czego dowodem może być choćby fakt spotkania w porcie Polaka, który właśnie jest na tej uczelni. A mówiąc o spotkanych Polakach za granicą, wierzcie lub nie, ale na 4 jachty stojące w porcie 3 były Polskie! :D Poza Polakami pracującymi w knajpie, obsługiwani byliśmy również przez Marokańczyka. W zasadzie było tam więcej narodowości, ale z braku czasu nie zgłębiam tego wątku.

fot. 17 - widok z kamerki w porcie Visby na Gotlandii.

Wrócę jednak do samego Visby. Całe miasto otoczone jest przez mury obronne, pochodzące jeszcze ze średniowiecza. Mury są w doskonałym stanie, mimo natłoku turystów, który przechodzi przez to miasto w czerwcu każdego roku.
fot. 18 - widok na mury okalające Visby.
Wtedy też odbywa się coroczne święto rycerskie i rozgrywana jest bitwa Duńsko - Szwedzka. Ale opowiadać o tym nie będę. Powiem może tylko to, dla zachęty wyjazdu tam - impreza zorganizowana jest z takim rozmachem, że całe miasto zamienia się w rycerski, średniowieczny gród. Mieszkańcy, sklepy, budynki, wszystko zostaje przystrojone na średniowieczny styl. Visby jest naprawdę malowniczym miejscem. A dbałość mieszkańców o czystość, równo popodcinane trawniki po prostu zapadają na trwałe w pamięci. W całej starej części miasta można spotkać relikty średniowieczne - wmurowane tablice z symbolem krzyża, ruiny jakichś budowli czy pomniki. Do tego uliczki wąskie, wszystkie brukowane, a na niektórych uliczkach przy domach rosnące róże. Po tej eskapadzie do miasta, każdy z nas wraca na jacht ze świadomością, że dobrze by było kiedyś jeszcze tutaj wrócić, ale jednak na trochę dłużej. :-)
 

 

 

fot. 19 - Warszawska Nike w Visby.
Po powrocie na jacht, udaje nam się nawiązać połączenie internetowe, gdzie przekazaliśmy kilka informacji, w jakim miejscu aktualnie się znajdujemy oraz że można nas wypatrzeć przez kamerkę umieszczoną w porcie. Resztę wieczoru postanawiamy spędzić na rozmowach. I wszystko idzie naprawdę tak, jak to sobie zaplanowaliśmy, gdy niespodziewanie wydarza się nieprzewidziana rzecz. Otóż, gdy schodzę z jachtu by zaczerpnąć świeżego powietrza, w drodze powrotnej zauważam, że jeden z odbijaczy jest urwany i wpadł pod keje. Woda w porcie jest wzburzona, co sprawia, że jacht jest dociskany rytmicznie do przystani. Właściwie to jacht opiera się tylko na jednym odbijaczu. A że z jednego odbijacza schodzi powietrze, a drugi się zerwał, to, przyznam szczerze, sytuacja wygląda niewesoło. Nie wiem dlaczego, ale w jednej chwili czuje się strasznie pewny siebie. Wskakuję na pokład, wołam wachtę nawigacyjną, po czym razem z nią zbiera się cała załoga. W jednym momencie wszyscy wiedzą, co mają robić. Bez ociągania się ani chwili dłużej pakuję się w miejsce, gdzie znajduje się zerwany odbijacz. Przez głowę przelatuje tylko jedna myśl: że odbijacz trzeba wyciągnąć na tyle szybko, żeby ani nie zgniótł mi ręki, ani jacht nie uszkodził się o nabrzeże. Jedna krótka chwila i… udaje się! Teraz tylko szybko go dowiązać. Chociaż to nie takie łatwe - siła dopychająca jacht stale się zwiększa. Nagle, nie wiadomo skąd, znajdują się przyjaciele, bo tylko tak ich mogę nazwać: to Polacy z jachtów cumujących z nami. Łącznie zbieramy się w 3 załogi, by nie dopuścić Warszawskiej Nike do uszkodzenia kadłuba. Kapitan podejmuje decyzję o przecumowaniu jachtu, jednak przy tym zafalowaniu nie jest to prosty manewr i kończy się, niestety, uszkodzeniem lampy nawigacyjnej. Stało się tak dlatego, ponieważ rozpędzona łódź uderzyła dziobem w nabrzeże, rozbijając przy tym kopułkę osłaniającą lampę. A bez niej, jak wiadomo, nie wypłyniemy. Ale tym na razie się nie zajmujemy. Udało się ustawić jak tak jak to przykazano, porządnie go dowiązaliśmy by odetchnąć z ulgą, że skończyło się tylko na roztrzaskanej kopułce.
Wdzięczni sąsiadom za pomoc (bezinteresowną), rozstajemy się w serdecznej atmosferze i wracamy na jacht, gdzie każdy z nas chce już tylko zasiąść spokojnie ze szklaneczką czegoś rozgrzewającego w ręce i wysłuchać kolejnych, interesujących opowieści kapitana. Dzień kończymy na śpiewach przy gitarze i tu wielki szacunek dla tych co już spali, że nas śpiewających nie wyrzucili z jachtu. Dzień 5.   7 wrzesień 2011r.
Pobudka w porcie może nie jest tym, co żeglarze lubią najbardziej, ale obudzić się w suchej kajucie, to już coś! Popołudnie spędzone na zwiedzaniu było ciekawym przeżyciem, ale zanim jednak przejdę do dalszej relacji z rejsu muszę powiedzieć o jednej ważnej dla mnie rzeczy: od kiedy rozpocząłem swoją żeglarską przygodę, w każdym odwiedzanym porcie (mieście) lubię przejść się do baru i napić się serwowanej tam kawy. Tu swoje podziękowanie ślę Jarkowi za, na szczęście niegroźne, "zarażenie" mnie tym zwyczajem i za zawsze niezapomniane i miłe towarzystwo przy jej degustacji :D
Ale, ale ja tu pisze o kawie, a pochwalić muszę III wachtę. Tego dnia się postarali i obiadek jaki nam zaserwowali był naprawdę przesmaczny. Wielki szacunek :-)

fot. 20 - Warszawska Nike po przecumowaniu 7.09.2011r.

Dzień ten w ogóle upływa w sielskiej atmosferze. W zasadzie planowaliśmy dość wcześnie wypłynąć, jednak przez lampę nawigacyjną jesteśmy niejako uziemieni - brzmi nieźle, wziąwszy pod uwagę fakt, że jacht znajduje się na wodzieJ Gorzej, że na wyspie są tylko dwa sklepy. W jednym z nich oferują nam ściągnięcie lampy w ciągu 3. dni, drugi z kolei… Cóż, drugi otwiera swoje podwoje dopiero po godzinie 15! Tym sposobem jesteśmy zmuszeni do przymusowego odpoczynku. Jednak z drugiej strony dzięki niemu mamy naprawdę masę czasu na zakupy, na przygotowanie kartek do rodziny i przyjaciół oraz ich nadanie. Gdy mamy to wszystko już poza sobą, następuje jeszcze tylko zamontowanie lampy, symboliczne pożegnanie z Visby i… przed nami kolejne dwa dni na pełnym morzu.

fot. 21 - ostatnie chwile na Visby.

fot. 22 - jak to nazwała pewna Szwedka "ostatnia wieczerza" :D

Wypływamy wieczorem, więc kolejny raz zachwyci nas szwedzka wyspa. Tym razem światła oświetlające nabrzeże, zapierają po prostu dech w piersi. Muszę tutaj przyznać, że długo nie zapomnę uroku świateł farmy wiatrowej. Każdy wiatrak posiadał swoje czerwone światełko, a z oddali całe wybrzeże, usłane takimi właśnie światełkami, przepięknie komponowało się na horyzoncie z ciemnością nocy. Bajeczny widok! :-)
II wachta zaczęła nocne pływanie.

Dzień 6.   8 wrzesień 2011r.
fot. 23 - 13 pasażer Warszawskiej Nike.
Powiem tak: uwielbiam ten widok miliardów gwiazd na niebie, niezmącony żadnym sztucznym światłem i jedynie ten księżyc, jasny niczym latarnia, oświetlający wszystko dookoła. Z zamiłowania jestem astronomem, więc oczywiście pierwsze spojrzenie w gwiazdy i w następnej chwili już odszukuję Jowisza oraz mgławice M42, które w tamtych warunkach robią niezapomniane wrażenieJ Ale gwiazdy gwiazdami kurs wyznaczony płyniemy. Wszyscy wprawieni wiedzą już co i jak robić i organizować sobie czas więc, wolna załoga pod pokład by od rana móc delektować się pełnym morzem. Po śniadaniu delektujemy się przepiękną pogodą oraz kolejną miłą niespodzianką. Siedzimy z załogą na pokładzie, gdy dostrzegam na baksztagu małego ptaszka. Dzięki uprzejmości pewnej bardzo bliskiej mi osoby dowiaduję się, że jest to muchołówka, która w tym właśnie okresie przelatuje nad Bałtykiem :-)
 

 

 

fot. 24 - prawie jak oswojony.
Nasz mały gość po chwili przysłuchiwania się naszym rozmowom, chyba nas polubił, bo bez większego problemu korzysta z mojej ręki, jako chwilowego przystanku :-) potem chowa się przy mnie, chroniąc się przed wiatrem, a po chwili, gdy tylko odzyskuje siły, odlatuje. Ogromnie przyjemne uczucie móc wspomóc takiego malca. Kolejne minuty i godziny, w wyniku przygnębiającej monotonii, ma się wrażenie, że płyną okrutnie wolno. W zasadzie dopiero noc przynosi więcej wrażeń, kiedy dookoła zaczynamy zauważać światła kutrów rybackich, a na horyzoncie zaczynają się pojawiać latarnie polskiego wybrzeża. Morze jest w miarę spokojne, choć i tak wieczorem, fale rozbijające się o burtę, skutecznie przypominają śpiochom, że jednak nadal są na morzu :D
 

 

 

 

Dzień 7.   9 wrzesień 2011r.
Pobudka. Dopływamy na Hel, czy raczej powinienem napisać - witamy w Hellu :-) Najważniejsza w tym momencie czynność - prysznic, a potem wyjście w miasto. Część załogi na latarnię, inni do miasta, a jeszcze inni na spacery po plaży. W końcu oddajemy się całkowitemu rozprężeniu i lenistwu. Humory wszystkim dopisują. Choć nie będę ukrywał - zaczęło mnie dopadać nostalgiczne myślenie, że oto już jutro znów będziemy w Gdyni i zaczniemy zmierzać w kierunku domu, rozpoczynając w ten sposób ostatni etap naszej podróży. Dlatego też, oprócz zrozumiałego zadowolenia z powrotu, dopada mnie owa nostalgia - nostalgia za owym bujaniem na morzu, bezkresem fal morskich i tym wszystkim, co niesie ze sobą przebywanie na jachcie :-) Zwłaszcza z tą załogą, której nie zamienił bym na żadną inną.


fot. 25 - ... ohooo przechyły i przechyły ...


fot. 26 - Przystań na Helu. fot. 27 - Utęskniony prysznic.

Dzień 8.   10 wrzesień 2011r.
Rano wypływamy z Helu w kierunku Gdyni. Pogoda dopisuje. Morze żegna nas spokojnie, a pogoda sprawia, że nie ma się ochoty na powrót do rzeczywistości. Dobijamy jednak w końcu do mariny w Gdyni. Tam jeszcze tylko szybkie przepakowanie naszych bagaży, sprawdzenie, czy wszystko wzięte, następnie dokonanie porządków na jachcie przed jego zdaniem, na koniec uzupełnienie paliwa i… jacht gotowy do zdania! Załoga przejmująca jacht jest już w komplecie i widać na ich twarzach ten zapał, jaki był widoczny i u nas przed rejsem, by jak najszybciej znaleźć się na wodzie . :-)
Opuszczamy jacht. Jeszcze tylko pożegnania i pora ruszać.
Tak oto kończy się moje wspomnienie o tej żeglarskiej przygodzie. Dla jednych pierwsza, przez to pełna nieznanych dotąd wrażeń, dla innych kolejna lekcja w zdobywaniu doświadczenia. Dla mnie i jedno, i drugie, a to dzięki ludziom, z którymi przyszło mi w tym rejsie uczestniczyć.
AHOJ przygodo.

fot. 28 - Załoga w komplecie 11-09-2011r.

PS. Dedykuję tą relację wszystkim tym, którzy cierpliwie na nią czekali i razem ze mną przeżyli te wysokie fale i silny wiatr. Oraz osobie mi bliskiej, która włożyła niezwykle dużo pracy, aby mnie zmotywować do opisania niniejszego rejsu. No i mojemu „recenzentowi”, który stanął na wysokości zadania.

Paweł Jarosz
  O Klubie| Główna | Szkolenie | Rejsy | Regaty Świętojańskie | Ogłoszenia | Linki | Kontakt  
   
Copyright 2007 Home & AlmSun &  TGV& AlmSun &  ŻKM BRYZA